Napad na bank przy ul. Jasnej

Zdjęcie dla kartki: Napad na bank przy ul. Jasnej Blur dla zdjęcia do kartki: Napad na bank przy ul. Jasnej

Fot. Henryk Poddębski/Biblioteka Cyfrowa Politechniki Warszawskiej

22 grudnia 1964

22 grudnia 1964, kilka minut po godz. 18.00, nieznani sprawcy dokonali napadu na konwój wiozący utarg z Centralnego Domu Towarowego do siedziby banku w „Domu Pod Orłami” przy ul. Jasnej w Warszawie. Ukradli aż 1,3 mln złotych oraz zabili dwóch konwojentów.

Centralny Dom Towarowy słynął z dobrego zaopatrzenia, co przyciągało klientów i zwiększało utarg, szczególnie w okresie świątecznym. Utarg z handlowej niedzieli 20 grudnia wyniósł aż 4 mln! Nie inaczej było feralnego dnia 22 grudnia, gdy dzienny utarg wyniósł 1 336 500 zł i trzeba go było przewieźć do położonej całkiem niedaleko placówki banku w „Domu Pod Orłami” przy ul. Jasnej. W samochodzie osobowym marki Warszawa jechała kasjerka i dwóch konwojentów.

Pod samym bankiem, w chwili wyładunku do jednego z konwojentów podszedł od tyłu mężczyzna w czarnym płaszczu, oddał trzy strzały w plecy, wyrwał worek konwojentowi i zaczął uciekać. Do drugiego z konwojentów podbiegł drugi mężczyzna i zastrzelił go na miejscu, kasjerka przeżyła tylko dlatego, że schowała się pod samochodem.

Od razu zbiegli się przechodnie, uciekających bandytów widzieli też redaktorzy Kuriera Polskiego, którego siedziba znajdowała się na przeciwko siedziby banku. Tak duży tłum niestety nie ułatwiał sprawy śledczym. Bandytom udało się uciec, tłum zaś zadeptał ślady na miejscu zdarzenia. Ludzie podnosili łuski, zostawiali na nich swoje odciski palców. Mimo że już po kilku minutach milicja obstawiła całe miasto, wprowadziła kontrolę i zablokowała drogi wyjazdowe, to i tak późniejsze śledztwo wykazało liczne uchybienia, niezbyt dokładne przykładanie się milicjantów do obowiązków i procedur. Pierwsze godziny po napadzie upłynęły również w chaosie kompetencyjnym — zbyt wiele służb (MO, SB, prokuratura) i zbyt wielu wysokich rangą funkcjonariuszy na miejscu śledztwa przeszkadzało sobie nawzajem.

Śledztwo trwało kilka miesięcy, potraktowano je bardzo ambicjonalnie. Przeszukano kilkadziesiąt mieszkań, przesłuchano kilkaset osób, sprawdzono wszystkie szare lub jasno błękitne warszawy ze stolicy i okolic, wyznaczono nagrodę w wysokości 100 000 zł za pomoc w ujęciu sprawców. Przetestowano nawet wszystkie 50 tys. produkowanego w Polsce pistoletu, z którego strzelał jeden z przestępców (model PW-33) - wymagało to dotarcia do właścicieli broni i odstrzelenia każdego egzemplarza, aby zbadać unikalny ślad, jaki ta broń pozostawiła na pocisku. Wszystko na nic, nie zatrzymano żadnej osoby.

Po pewnym czasie sprawa przycichła, tym bardziej, że czynniki państwowe nie życzyły sobie dalszego informowania opinii publicznej o indolencji śledczych.

Zagadką są za to dokumenty zachowane w IPN. Wynika z nich, że śledztwo toczyło się dalej i pojawiły się jakieś poszlaki, mogące wskazać sprawców. Niestety dokumenty są niekompletne, brakuje wielu teczek ze śledztwa. Istnieje nawet wersja — opisana w anonimowym liście do redakcji Kulisów z 1988 — że sprawcami byli dwaj funkcjonariusze UB, których zlikwidowano po wykryciu, ślady zaś zatarto, by nie nadszarpnąć zaufania opinii publicznej do władz PRL.

Źródło:
Przemysław Semczuk, Czarna wołga. Kryminalna historia PRL, Kraków 2013.

Mapa

Fotografia:

Bank Towarzystw Spółdzielczych (1937) - Fot. Henryk Poddębski/Biblioteka Cyfrowa Politechniki Warszawskiej